poniedziałek, 20 grudnia 2010

Cytryna - polski owoc?

Dziś krótka, acz wcale nie mniej przez to absurdalna, obserwacja.

A zatem: dnia wczorajszego zaczęło łapać mnie przedświąteczne przeziębienie. Ot, typowa reakcja na większe ilości wolnego czasu. Jak każdy porządny obywatel, sprawdziłem co sądzi na temat mojego zdrowotnego problemu ojciec/wujek/brat Google.

Rzecz jasna, bardzo szybko w wynikach wyskoczyły mi "tradycyjne sposoby leczenia". Wśród nich, obowiązkowo, "herbata z miodem i cytryną". Pomijając już, że zagotowana herbata niszczy większość mało odpornej na nią witaminy C, zastanowiła mnie "tradycyjność" tej metody. Od ilu setek lat mamy już w naszym kraju cytryny?

Cóż, świat wydaje pędzić się na tyle szybko, że tradycje tworzą się w try miga. Popijając wspomniany wyżej, wiekowy polski napój - życzę Wam miłego wieczora.

sobota, 11 grudnia 2010

Czas na białe kominiarki!

Dzisiejszy wpis zacznę od cytatu. Lokalne oddziały GW co jakiś czas zachwycą mnie jakimś artykułem, ale ten z Bydgoszczy jest naprawdę szczególny:

Na ulicy Pszczelej dwóch zamaskowanych mężczyzn napadło na listonosza. Bandyci mieli na twarzach białe kominiarki, a w rękach coś co przypominało broń. Błyskawicznie wyrwali doręczycielowi torbę i uciekli.


Dalej, mamy apel o pomoc w poszukiwaniu sprawców. Rzecz jasna, na pewno nie wpadli oni na to, by kominiarki zdjąć - w końcu takie okrycie głowy ułatwia wtopienie się w tłum.

Swoją drogą, możemy być świadkami powstawania nowego trendu. Były już kozaczki. Czas na białe kominiarki?

Mam tylko ( złudną? ) nadzieję, że wskazanym przez Gazetę tropem nie poszła bydgoska policja...

piątek, 3 grudnia 2010

O piłkarzu, który powinien zostać komikiem

Dziś będzie film. Koreański najprostszym językiem świata zapewne nie jest, ale piłkarz Wybrzeża Kości Słoniowej mową ciała pokazuje, że opanował go do perfekcji.

Gdyby nie to, że nasz bohater nie przypomina Azjaty - kto zorientowałby się, że Emmanuel Eboue tworzy właśnie jedną z najzabawniejszych i najbardziej absurdalnych sytuacji tegorocznego mundialu? Genialne!

czwartek, 2 grudnia 2010

Mały Chamlet... dla Chamletów?

Chamlet – taką nazwę otrzymał pierwszy w Polsce festiwal najgorszych reklam. Ceremonia rozdania nagród miała miejsce we wrocławskim Instytucie DZiKS, w którym mam przyjemność studiować. Nic w tym zaskakującego, bo organizatorzy, jak i ponad połowa jury, stamtąd też się wywodzą. Niespodzianką był dla mnie za to sposób, w jaki komunikował festiwal. Wydaje się, że od specjalistów w tej właśnie dziedzinie, można było wymagać więcej.

Czego konkretnie się czepiam? Po pierwsze, wystąpień jury. Widać było to szczególnie przy dwóch pierwszych delegatach, których nazwiska z grzeczności pominę. W przemowach przed większą publicznością, najzwyczajniej w świecie sobie nie radzili. Widać to było szczególnie, gdy na środek wychodziły osobowości takie jak Dirk Henkelman, Dariusz Doliński czy Michael Fleischer. Kontrast w kontakcie ze słuchaczami był naprawdę wyraźny. Czy skład sędziowski musi być naprawdę na siłę wypełniany naukowymi tytułami? Jeżeli tak, to można było przynajmniej wymieszać ich z tymi „charyzmatycznymi”. Co tu dużo mówić – na mnie ( a patrząc po zaobserwowanych reakcjach, nie tylko na mnie ), występujący jako pierwsi X oraz Y wyjątkowego pierwszego wrażenia nie zrobili.

Po drugie, czas trwania ceremonii. Kilkadziesiąt minut; spodziewałem się czegoś dłuższego. Można było powiedzieć więcej o idei festiwalu, kryteriach oceniania, samym jury. Tak, pozostał niedosyt. Paradoksalnie, świadczy to jednak dobrze o potencjale nagrody.

Po trzecie i ostatnie, sposób przeprowadzenia głosowania na „nagrodę publiczności”. Na odwrocie promocyjnej ulotki, wypisane małym druczkiem kategorie. Trochę takie to… niechlujne. Szkoda też, że pomimo tego, iż policzono wyniki tego głosowania, nie podano ich nigdzie (oprócz przypadkowego wspomnienia na jednym z wykładów, na którym akurat miałem okazję być obecnym) do wiadomości. Myślę, że sporo osób z chęcią dowiedziałoby się, że cyzelowane z trudem litery (bo dopasować się do ilości miejsca, które twórcy ulotki na nie przeznaczyli, nie było łatwo), na coś się tam zdały.

Na coś jeszcze ponarzekać by pewnie było można, ale… chyba nie warto. Przede wszystkim dlatego, że mogłoby to przesłonić pozytywne aspekty projektu, których było zdecydowanie więcej. Inicjatywa przednia, endorfin przy projekcjach nominowanych reklam namnożyło się u mnie sporo. Bardzo podobała mi się również sama statuetka Chamleta.  Tym, których na ceremonii nie było, polecam przejrzenie relacji z Onetu (dostępna tutaj). Jest co oglądać.